Środa, godzina 19:15. Koniec pracy i początek długiego weekendu. Gael stoi nade mną i katuje mnie ile sił. Z czystym sumieniem stwierdzam, że dawno żaden boss mnie tak nie karał.
Smutek ogarnia mnie przez całą walkę i kolejną. Wiem przecież, że to już koniec, został tylko On i Midir, aby zakończyć jeden z lepszych dodatków serii, a zarazem całą serię Dark Souls. Nie wiem tylko co jest silniejsze, smutek przez kończenie świetnej produkcji czy złość, bo jednak skurczybyk dalej stoi i wyciera moją gębą podłoże.
Po 2 godzinach zastanawiam się, kto pęknie pierwszy, czy będę to ja, czy może pad. Udało mi się jednak przejść do kolejnej fazy, Gael się wyprostował. Nie świadczy to o niczym dobrym, szczególnie gdy stoicko zmierza w moją stronę, już wiem co stanie się za chwilę. Moja gęba znów zostanie wbita w ziemię i nawet ostatni Estus mi nie pomoże.
Wystarczy, przerwa. Kwintesencja gier od From Software to satysfakcja z przebicia się przez ścianę, która wydaje się nie do przejścia. Taką ścianą dla mnie właśnie okazał się Gael, który podczas walki z Friede był jedynie niepozornym pomocnikiem, który służył mi jedynie za mięso armatnie. Teraz to ja jestem tym mięsem.
My mama didn’t rise a quitter…. nie mogę przecież tego tak zostawić. Kolejnego dnia powróciłem do tej walki. Pierwsza faza już mi się wbiła w głowę tak, że poznałem jego ciosy na pamięć. Teraz wchodzę w drugą fazę z pełnym zapasem estusów. Problem pojawia się w momencie, gdy muszę ich użyć. Gael na to nie pozwala i tak jak w życiu, nie można sobie pozwolić na chwilę przerwy, gdy akurat dostajesz bęcki. 15 estusów na początku drugiej fazy, 13 estusów na jej końcu… niestety mówię tutaj o końcu moim i powrocie do fazy pierwszej…
Kolejne minuty i godziny mijają, w końcu zobaczyłem jak wygląda trzecia faza, niestety chciwość wzięła górę i widziałem ją jedynie przez chwilkę, bo od razu zostałem zrównany z ziemią. Jest fajnie.
Gdyby nie to, że tak kocham tę produkcję możliwe, że to byłby moment, w którym mówię dość. Tak się też stało. Krótka sesja w DiRT 5, dla rozluźnienia, przegrupowania i wypad do znajomych, w końcu to długi weekend.
Dzień trzeci Jerry vs Gael, próba pierwsza, faza pierwsza skończona. Początek drugiej fazy fatalny, jednak udało się odratować. Trzecia faza, rolka w złą stronę. Leżę.
Próba druga, pierwsza faza choć fatalna, udało się przejść dalej. Druga faza poszła podejrzanie szybko. Teraz tylko nie popełnić głupiego błędu…pomyliły mi się przyciski i zamiast rollować zacząłem się leczyć. Nie wiem jak ale na pikselu życia uciekłem i udało mi się błąd naprawić. Wtedy właśnie nadszedł moment triumfu. Gael w końcu otrzymał ostatni cios i padł na ziemię. To jest właśnie ten moment, kiedy to cała złość i wszystkie emocje związane z ciągłymi porażkami przestały mieć znaczenie. Satysfakcja bierze górę, cały ten wysiłek w końcu przynosi oczekiwany efekt i banan pojawia się na twarzy. Chcę więcej!
Na Midira poszedłem zboostowany przez ubicie wujka Gaela, wiedziałem jednak, że to jest czołg i czeka mnie długa walka.
Miałem rację, co do czołgu, długa walka jednak jeszcze mnie czeka, bo laser ma mnie na strzała.
Midir jednak nie zajął mi aż tyle, skupienie po Gaelu jeszcze mnie nie opuściło i za piątym razem ciosy mrokożercy miałem już opanowane, wystarczyło go tylko unikać, a to jest znacznie łatwiejsze niż przy Rycerzu Niewolniku, jest on po prostu wolniejszy. Chwilę później Midir również gryzł glebę.
Teraz pozostaje mi jedna decyzja, platynować dalej Dark Souls 3 i męczyć się farmieniem przedmiotów do przymierzy? Czy zacząć coś innego?
Problemem jest to, że nie wiem co innego zacząć. Do Elden Ring jeszcze daleko, a chuć grania wciąż silna…